Nie tylko Akwatech myśli o dobroczynnym natlenianiu. Szwedzcy badacze także chcą natleniać dno Bałtyku. Ma to być sposób na szybkie powstrzymanie ekspansji stref śmierci w bałtyckich głębinach. Nasze morze należy do akwenów szczególnie zagrożonych. Co roku trafią do niego olbrzymie ilości związków azotu i fosforu, które płyną rzekami, a także przenikają z powietrza. Konsekwencje znamy: zakwity glonów, których martwe szczątki opadają na dno, a tam karmią się nimi bakterie zużywające cały tlen. Dla ryb i innych zwierząt już go nie wystarcza.
Płytki i zamknięty Bałtyk należy do najbardziej niedotlenionych mórz świata. Ratunkiem dla niego są transfuzje świeżej wody z Morza Północnego. Z tym jednak różnie bywa. W latach 90. Bałtyk dość często otrzymywał takie zastrzyki tlenu, lecz od kilkunastu lat jest pod tym względem znacznie gorzej.
Według najnowszych pomiarów strefy ubogie lub wręcz pozbawione tlenu zajmują już około 60 tys. km kw. bałtyckiego dna. Najgorzej jest w środkowej części akwenu - wokół Gotlandii, w Zatoce Gdańskiej i na wschód od Bornholmu. Kłopoty z tlenem zaczynają się już na głębokości kilkudziesięciu metrów. Im niżej, tym jest go mniej. Za to coraz częściej pojawia się zabójczy siarkowodór.
Paradoks polega na tym, że dzięki nowym oczyszczalniom ścieków oraz rozsądniejszemu stosowaniu nawozów w rolnictwie dostawy azotu i fosforu do Bałtyku stopniowo spadają. Mimo to powierzchnia stref śmierci rośnie. Dlaczego? Jeden powód już znamy - większe kłopoty z dostawami tlenu z Morza Północnego.
Przyczyn jest jednak więcej. Pierwsza jest taka, że w osadach na dnie Bałtyku już zgromadziły się duże ilości substancji pokarmowych, przede wszystkim fosforu. Przenika on stopniowo do wody, inicjując kolejne zakwity glonów i nakręcając spiralę śmierci. Jak widać, raz uruchomiona eutrofizacja sama się nakręca i niełatwo jest ją zatrzymać. Niedotlenieniu sprzyja też ocieplenie klimatu. Bałtyk jest płytki (średnia głębokość ok. 50 m) i łatwo się nagrzewa, a w cieplejszej wodzie może się zmieścić mniej życiodajnego gazu.
Wiatr energii
Kiedy naukowcy uświadomili sobie (i innym), że z wymienionych wyżej przyczyn bałtyckie głębiny mogą pozostać jeszcze przez wiele dekad biologiczną pustynią, zaczęto rozważać radykalne sposoby poprawy sytuacji. Impulsem były wielkie zakwity glonów, które wystąpiły latem 2005 r., gdy od glonów zazielenił się cały środkowy Bałtyk, a na plażach natychmiast wprowadzano zakazy kąpieli, jako że jednokomórkowy drobiazg może wytwarzać groźne dla zdrowia toksyny.
Na zaskakujący pomysł wpadli Anders Stigebrandt i Bo Gustaffson z uniwersytetu w Göteborgu. Zaproponowali oni rozmieszczenie w Bałtyku potężnych pomp, które pobierałyby lepiej natlenioną wodę znajdującą się bliżej powierzchni i tłoczyły ją w głębiny. Wykonali symulacje komputerowe, z których wynikało, że wystarczy sto silnych pomp o wydajności 150 m sześc. wody na sekundę, aby tchnąć życie w najbardziej zagrożone miejsca.
Każda taka pompa umieszczana byłaby na głębokości 40-50 m. Pobrana przez nią woda trafiałaby do pionowej rury mającej wylot na głębokości 120-140 m, czyli już w niedotlenionej warstwie morza. Badacze zaproponowali też, aby energię potrzebną do zasilania pomp wytwarzały unoszące się ponad nimi turbiny wiatrowe. Takie pływające na środku morza fabryki prądu to najnowszy krzyk mody w sektorze zielonej energii. Pierwsze tego typu inwestycje są już realizowane.
Z obliczeń, które wykonali autorzy pomysłu, wynika, że duża turbina wiatrowa o mocy 5 MW oddawałaby pompie jedną piątą swojej energii. Reszta prądu wędrowałaby na ląd. Badacze zakładają, że ingerencja w zanieczyszczone środowisko Bałtyku powinna przynieść poprawę w ciągu mniej niż dekady. Potem pompy byłyby uruchamiane w zależności od potrzeb. Po ich wyłączeniu cała energia z turbiny zasilałaby szwedzki system energetyczny. Dzięki temu projekt byłby atrakcyjny finansowo.
Powróci życie?
Jeden z dwójki badaczy Anders Stigebrandt szybko przeszedł od słów do czynów. W dwóch zatokach zamontował niewielkie pompy i przez trzy lata sprawdzał efektywność metody, a także jej konsekwencje dla środowiska. Wyniki okazały się na tyle interesujące, że niedawno zapowiedział zbudowanie pierwszego urządzenia o dużej mocy. Zostanie ono umieszczone w pobliżu szwedzkiego brzegu na południe od Sztokholmu. Niedaleko jest stąd do największych bałtyckich stref śmierci wokół Gotlandii. Plan przewiduje, że właśnie w tej okolicy będzie pływała większość spośród setki pomp.
Najpierw jednak badacze chcą zobaczyć, jak z natlenianiem Bałtyku poradzi sobie prototyp. Jego projekt już wykonała norweska firma Inocean. Urządzenie będzie się składało z pompy o wydajności 40 m sześc. wody na sekundę, stumetrowej rury oraz turbiny wiatrowej o wysokości 50 m. Całość ma być gotowa w przyszłym roku. Wtedy ruszy właściwy eksperyment.
- Liczymy, że potwierdzi wyniki symulacji komputerowych i po dostarczeniu tlenu zmniejszy się koncentracja fosforu w wodzie. Zostanie na stałe uwięziony w dnie i przestanie użyźniać morze - mówi Stigebrandt. Sukcesem byłoby pojawianie się w ciągu paru lat objawów życia w natlenianym fragmencie dna. A porażką? - No cóż, fosfor może się zachowywać inaczej, niż zakładaliśmy, i nadal będzie łatwo przenikał do wody - wyjaśnia.
Szwedzcy naukowcy zdają sobie sprawę, że nawet jeśli eksperyment nazwany Baltic Deepwater Oxygenation się powiedzie, jego powtórzenie na dużą skalę nie pomoże całemu Bałtykowi. Aby wyleczyć morze, trzeba zlikwidować przyczynę choroby, czyli zatrzymać fosfor i azot płynące do niego rzekami i przenikające z atmosfery (azot). - To, co proponujemy, to jedynie kroplówka, która mogłaby pomóc doraźnie w najbardziej zagrożonych miejscach, gdzie katastrofa biologiczna trwa od lat i nie widać jej końca w najbliższych dekadach - podkreśla Stigebrandt.